siedzieliśmy
skuleni pod oknami. w brudnych szybach odbijały się szare mury sąsiednich
kamienic. tylko te szyby, przez które docierały cienkie smugi światła, różniły
ten dzień od tych po kryształowej nocy. na schodach mogły leżeć tylko
kryształki łez. moich i jego
za szklanymi
drzwiami na betonowych schodach siedziały dwie kobiety przytulone do siebie.
pamiętam, że jedna z nich miała długą kremową sukienkę w drobne kwiaty.
milczeliśmy.
każdy cichy szmer, każdy podmuch wiatru wywoływał w nas coraz większy strach.
pod oknem stała
wyblakła żółta ławka. siedział na niej i milczał, zwrócony w moją stronę. ja
siedziałam na krańcu drewnianych schodów, które prowadziły na strych.
patrzyłam na
niego. chciałam zapamiętać jego jasną grzywkę, jego mądre oczy. bał
się. bardzo się bał. nie próbował nawet udawać, że jest inaczej. wiedział, że
niczego nie musi przede mną ukrywać, bo znam prawdę. siedział bez ruchu.
zgarbiony i nieobecny. ale każdy cichy szept wyrywał go z zamyślenia. był
niepewny każdej sekundy, w przeciwieństwie do mnie. ja czułam niewyjaśniony
spokój, byłam pewna, co nastąpi.
przechyliłam
się w jego stronę i mocno ścisnęłam jego dłoń. patrzył na mnie przestraszonymi,
spopielałymi oczami. mówiłam:
- przeżyjemy.
- ty
przeżyjesz.
patrzył na
mnie, jakbym wyjawiła mu tajemnicę. jakbym była wróżką, która posiada sztukę
czytania w czarodziejskiej kuli. jego oczy wypełnione były łzami